Darmowy licznik odwiedzin
licznik odwiedzin

 
Strona startowa
=> Albania 2013
=> Beskid Żywiecki
=> Bieszczady 1996
=> Bilety Rumunia i Ukraina 2010
=> Borne Sulinowo
=> Bułgaria 2000 cz.1
=> Bułgaria cz.2
=> Bułgaria,Słowacja 2000 cz.3
=> Czechy 2003
=> Grecja 2018
=> Irlandia 2008
=> Jasło 2009
=> Karkonosze 1995
=> Mołdawia 2011
=> Londyn 2007
=> Słowacja 1998
=> Słowacja+Węgry 1999
=> Słowacja 1999/2000 r.
=> Słowacja 2008
=> Ukraina 2005
=> Ukraina 2009
=> Rumunia 2010
=> Rumunia 2011
=> Palestyna 2015
=> Serbia 2012
=> Czarnogóra 2012
=> Kosowo 2013
=> Macedonia 2013
=> Gruzja 2014
=> Armenia 2014
=> Izrael 2015
=> Portugalia 2016
=> Czechy 2017
=> Cypr 2017
=> Morawy 2018
=> Malta 2019
=> Grecja 2019
Wycieczki bliskie
Kontakt
Księga gości
Licznik
Wakacyjne ankiety
 

Ukraina 2005



Ukraina tak bliska i tak daleka. 


Pomysł wyjazdu na Ukrainę krążył w naszym towarzystwie już od jakiegoś czasu, jednakże doczekał się realizacji na przełomie lipca i sierpnia 2005 roku. Chęć do przeżycia przygody zgłosiło nas troje: {tzn Mircze, Demi i ja ( Seb )}.
Nasza wyprawa zaczęła się w piątek od Pakości, skąd rowerkami udaliśmy się do Inowrocławia na stację PKP. Tam po zakupieniu biletów do Krościeńka wyruszyliśmy w dłuuuuuugą ( 14 godzinną ) kolejową podróż ( na bilecie było wypisane około 600 km ). Na marginesie dodam, że rowery zabraliśmy ze sobą, było warto, bo PKP ma promocję na przewóz rowerów ( 4. 50 zł od sztuki ).
Na miejscu tj. w Zagórzu nasza ekipa stanęła koło 12.00 dnia następnego. Po sprawdzeniu o której jedzie „grajdołek” ( pociąg osobowy ) do Krościeńka udaliśmy się do centrum Zagórza. Mieścina to nieciekawa, typowa ulicówka. Czas do pociągu postanowiliśmy jakoś wykorzystać i po zrobieniu zakupów udaliśmy się nad rzeczkę Osławę. Tu wskoczyłem do wody a zaraz za mną Demi a potem Mircze.
Około godziny 14.00 wsiedliśmy na rowerki i podążyliśmy w kierunku kantoru wymiany walut, niestety trudno było o hrywny, trzeba więc było zadowolić się Euro i dolarami.
O 15.36 zajechał pociąg osobowy na stację w Zagórzu. Po dość sprawnym wpakowaniu sprzętu do wagonu, osobówka ruszyła w wolnym dla siebie tempie. W drodze przez szyby mieliśmy fajne widoki, widać było Bieszczady, zapomniane stacyjki, dosłownie klimat jak z bajki o Rumcajsie. W Ustrzykach Dolnych do osobówki wsiedli Ukraińcy, wszyscy coś chowali, każdy miał jakieś zakupy.
Lokomotywa Fabloku wraz z wagonami stanęła na granicy o 17.00. Dla wszystkich pasażerów nadszedł czas próby. Polscy celnicy „trzepali” Ukraińców i o dziwo parkę Francuzów, której oznajmiono, że przejście w Krościenku jest dla obywateli Polski i Ukrainy. Musieli opuścić pociąg.
Nas dopadli z kolei celnicy ukraińscy. Dano nam jakieś karteczki które mieliśmy wypełnić. Po przeczytaniu okazało się, iż są to karty imigracyjne. Celniczka ze złotym zębem ( poniekąd młoda, ładna i dość zgrabna ), parę razy zwróciła nam uwagę, że wypełniamy coś nie tak.
Kiedy skład dojechał do Chyrowa, wysiedliśmy, a wesoły celnik z okrągłym kapeluszem zaliczył nam te „karteczki”. Kiedy przechodziłem przez hol chyrowskiego dworca zwróciłem uwagę na śliczny, stylowy żyrandol wiszący na suficie: „u nas w Polsce to by nie przetrwał 2 tygodni”- pomyślałem.
Nasi współpasażerowie ( Ukraińcy ) poszli załatwiać jakieś formalności w biurze. A my pakowaliśmy się do dalszej podróży tym razem rowerowej. Na dziedzińcu przydworcowym uderzyła mnie „ubogość Ukrainy”. Odrapane domy, dziurawy asfalt i sfora głodnych psów uganiających się jeden za drugim.
Kiedy torby z bagażem znalazły się na naszych bagażnikach, padło hasło aby kierować się w stronę Sambora. Zadanie okazało się trudne. Zapadał zmrok, a trasa miała wiele wzniesień i zjazdów. Często trzeba było prowadzić rower aby czasem nie zerwać jakiejś przekładni. Dodatkowo było strasznie ciepło- tego dnia rolnicy palili trawy co zwielokrotniało poczucie duszności.
W drodze ukazała nam się rzeka Strwiąż, która wiła się wśród okolicznych wzniesień jak niebieska wstążka. Ukraińcy bardzo dbają o swe cerkwie, zatrzymaliśmy się przy jednej pstrykając fotkę. Tu też weszliśmy w dyskusję z jedną „babuszką”. Po chwili doszedł do nas dziadek, który albo był Polakiem mieszkającym na Ukrainie albo Ukraińcem mówiącym dobrze po polsku. Spytał czy nie chcemy kupić dziadka- czyli go. 
 

Po tych konwersacjach z miejscowymi, wypadało poszukać miejsca do noclegu. Wybór był niewielki. Mircze znalazła niewielki strumyczek płynący w poprzek drogi. Wokół tego cieku rosło sporo drzewek i chwastów ( na szczęście nie kłujących ). Szybko rozbiliśmy namiot, zaś rowery ukryliśmy w chwastach. W strumyku ( bardzo zimnym ) myłem się już w zupełnych ciemnościach i to w dodatku pod przęsłem mostowym, zbudowanym przez sowietów w 1923 roku.
Nadeszła noc ale zasnąć było mi trudno. Namiot od Henia był ciasny a Demi i Mirczeva trochę się rozwalali.
Następnego dnia a była to niedziela z naszego obozowiska między polem uprawnym a strumyczkiem trudno było się ruszyć. Strasznie padało. Sytuacja była o tyle nieciekawa, że biwakować tam nie mogliśmy ze względu na brak jedzenia, waluty itp.
Na szczęście deszcz zelżał koło 11.00. Ruszyliśmy więc dalej. Drogą przez barwne wioski, udało się dojechać do Starej Soli. Znajduje się tu XV- wieczny kościół rzymsko- katolicki, niestety w ruinie. Po obejściu murów, ja i Mircze wskrabaliśmy się na XIII - wieczną wieżę. Potem zaczepił nas pewien chłopak z Polski (widocznie znajomy proboszcza ), który udostępnił nam wnętrze kościoła do zwiedzania.
W centrum omawianej miejscowości zamieniliśmy po parę Euro na hrywny, zrobiliśmy też małe zakupy. Kiedy Demi wcinał bułki na przystanku Ukraińskiego PKS-u, zaczepił go pan ( koło czterdziestki ), który stwierdził, że nie powinno się w takich warunkach pożywiać. Zaprosił więc nas do siebie przed dom- częstując herbatą, chlebem no i …kieliszkiem domowej wódki. Przy stole przedstawił nam swoją córkę oraz swojego zięcia Grzesia, Polaka z Zagórza. Po miłej i przyjacielskiej rozmowie czas było ruszać. Jechało się nieciekawie, było zimno i siąpił deszcz. W drodze zboczyliśmy jeszcze do jednej cerkwi, była kolorowa i zadbana przed nią stał pomnik niepodległości Ukrainy ( ciekawy kontrast ). 

Stąd było blisko do Sambora ( ok. 42 tys. mieszkańców ). Miasto licznych kościołów i pomników lecz strasznie zaniedbane. Pokręciliśmy się trochę po centrum. Tam spotkaliśmy starszego pana ( jako dzieciak nauczył się polskiego ), który opowiedział nam trochę o mieście wskazał też hotel do noclegu. Niestety cena w nim była dość zaporowa ( 60 hrywien za noc od osoby ). Więc wypadało zrezygnować. Popytaliśmy się także o spanie w pewnym kościele rzymsko- katolickim, ale nam odmówiono i wysłano do wioski Strzałkowice.
Wspomniana wieś znajduje się 5 km od Sambora w kierunku Chyrowa. Tam po dopytaniu o kościół rzymsko- katolicki poprosiliśmy o pomoc tamtejszego księdza. Po pewnych wahaniach skierował nas do polskiej rodziny mieszkającej niedaleko od kościoła. Zostaliśmy tam miło przyjęci i ugoszczeni a gospodyni domostwa poczęstowała nas barszczem ukraińskim. Zapytaliśmy także czy możemy zostać dłużej na co otrzymaliśmy odpowiedź twierdzącą.
Następnego dnia pogoda nie sprzyjała podróżom rowerowym, siąpił deszcz i było zimno. Szkoda nam było jednak siedzieć w Strzałkowicach, tak więc ruszyliśmy na podbój miasta cynamonowych sklepów- Drohobycza. Dojazd tam dłużył się i dłużył. Czasami przerywaliśmy naszą podróż z uwagi na deszcz. Zaliczyliśmy też piwko w przydrożnym sklepiku i zaproponowane przez sklepikarza słone rybki. Ponoć tą przystawką do złotego napoju delektują się Ukraińcy.
Kilka kilometrów przed naszym celem podróży lało tak mocno, że wypadało tylko zatrzymać się na przystanku autobusowym i oczekiwać na przejście ulewy. Deszcz wcale nie miał ochoty ustać, więc pauza w tym miejscu okazała się nieco dłuższa. Zwróciłem uwagę, że przystanki autobusowe na Ukrainie pamiętają czasy Związku Radzieckiego. Na murach ich można zobaczyć mozaikowe motywy przedstawiające rolników czy robotników w pracy.
Kiedy deszcz stracił nieco na swej intensywności, ruszyliśmy ku przygodzie. Przedmieścia Drohobycza okazały się łudząco podobne do Samborskich. Te same bloki z wielkiej cegły ( o wiele brzydsze od naszych ). Centrum okazało się sympatyczniejsze. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od fasady jakiegoś uniwersytetu. Demi zrobił sobie nawet zdjęcie przed pomnikiem Szewczenki stojącym obok tej uczelni.
Po zjechaniu ku targowisku na którym były spożywcze różności, posililiśmy się, tzw. Ukraińskie Hot- Dogi nie okazały się jednak aż tak pyszne. 


Drohobycz jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez Polaków miast na Ukrainie. Swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim swojemu znanemu mieszkańcowi - B. Schulcowi. Wiele osób przyjeżdża tu by zobaczyć opisany w "Sklepach Cynamonowych" dawny Drohobycz. Niestety rzeczywiste miasto nie dorównuje barwnemu wyobrażeniu Schulza. Wprawdzie większość budynków przetrwała działania wojenne, to jednak bezpowrotnie utracony został klimat żydowskiego Drohobycza. Drohobycz jest po prostu małym, dosyć zadbanym (jak na ukraińskie warunki) miasteczkiem, niczym szczególnym niewyróżniającym się. Na korzyść Drohobycza na turystycznej trasie Polaków przemawia przede wszystkim lokalizacja miasta. Jest ono położono zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Polską, i jedyne 60km na południe od Lwowa. Ponadto, wiele osób jadących do sanatorium w odległym o 7 km Truskawcu zatrzymuje się w Drohobyczu choćby na kilka godzin.
Okupacja faszystowska charakteryzowała się głównie eksterminacją licznych miejscowych Żydów. Ok. 4 tys. Żydów zostało wywiezionych do obozu w Bełżcu, a 400 rozstrzelanych na miejscu. W okresie 1942-1943 w Drohobyczu istniało getto, przez które przewinęło się ok. 10 tys. osób. Po wojnie Drohobycz znalazł się w granicach ZSRR, by w 1991 wejść w skład niezależnej Ukrainy.
Niemal wszystkie atrakcje turystyczne znajdują się w centrum miasta, które wyznacza sporej wielkości rynek , na środku którego stoi ratusz. Nieopodal rynku znajduje się najważniejszy zabytek architektoniczny Drohobycza - kościół św. Bartłomieja. Został on zbudowany w okresie 1392-1445. Kościół przez długie lata pełnił, oprócz sakralnych, także funkcję obronną, był on otoczony wałem ziemnym i zapewniał mieszkańcom schronienie w czasie wojen.
Bardzo cenne są dwie drewniane cerkwie położone niedaleko od Rynku. Pierwsza z nich, św. Jerzego wybudowana została w XV w., lecz przeniesiona do Drohobycza została znacznie później. Druga - Podwyższenia Krzyża zbudowana została w XVI w. Inną atrakcją turystyczną Drohobycza jest Synagoga, która przypomina o żydowskiej ludności zamieszkującej Drohobycz.
Większość turystów przyjeżdżających do Drohobycza odwiedza także dom Bruno Schulza oraz miejsca związane z tym artystą. Niestety, kilka lat temu Izraelskie służby specjalne zorganizowały bezprecedensową akcję wywozu fresków ze ścian domu Schulza. Zostały one potajemnie przewiezione do Izraela i znajdują się w jednym z tamtejszych muzeów. Miłych wrażeń dostarczyć może także spacer po zabytkowych uliczkach Drohobycza.
Niedaleko domu B. Schulza Demiego zaczepił przesympatyczny chłopczyk o imieniu Maciej. Miał może z 10 lat i akurat wracał z lekcji polskiego od swojej nauczycielki. Demi dowiedział się od malca, że jego dziadek był Polakiem a on sam uczy się polskiego bo rodzice twierdzą, że mu się przyda. Zresztą w naszym języku mówił b. ładnie.
Nie wszystko udało nam się zobaczyć. Należało też pomału szukać dworca kolejowego w celu powrotu do Strzałkowic. Stacja znajduje się dość daleko od centrum lecz sam budynek dostarcza miłych wrażeń. Z Drohobycza dość łatwo dostać się do Sambora. Należy pamiętać, że na ukraińskie elektryczki nie ma biletów na rowery i przewóz ich jest za darmo!!!
Następnego dnia daliśmy odpocząć naszym rowerom a sami wybraliśmy się do Truskawca. Jako środka transportu użyliśmy marszrutek czyli busików ( forma podróżowania na Ukrainie dość popularna ). Dojazd do celu nie był drogi ok. 6 hrn.
Truskawiec jest dość popularnym w zachodniej Ukrainie kurortem zdrowotnym. Znajdują się tu źródła które mają domieszkę ropy, ponoć picie tego rodzaju esencji pomaga w leczeniu pewnych chorób.
My po znalezieniu się w centrum miasta pobiegliśmy …do sklepu AGD aby sprawdzić jakie są ceny sprzętu na Ukrainie ( niestety wyższe niż w Polsce ). Następnie udaliśmy się na bazar, gdzie Mircze kupiła dobre orzeszki zatapiane w syropie z granatów – pyszny gruziński przysmak. Potem zwiedziliśmy okolice cerkwi, tam porobiliśmy sobie parę zdjęć.

 
Mircze nie podarowała nawet proradzieckiej ciężarówce Liaz stojącej gdzieś w zaroślach. 


Z czasem dotarliśmy do głównego pasażu w mieście. Znajduje się tam wiele sklepów i stoisk z pamiątkami, pracownicy biur turystycznych oferują Ci wprost na ulicy wycieczkę do Lwowa, w Bieszczady czy jeszcze indziej. Na początku deptaka znajduje się kasyno o zewnętrznym wyglądzie zamku. Przy wejściu stoją dwaj ponad 2 metrowi rycerze. Demi zrobił sobie z jednym zdjęcie i okazał się wreszcie w stosunku do kogoś mniejszy. Wody z ropą napiłem się w terrarium znajdującym się na końcu tarasu, mikstura nie smakowała mi, no ale skoro pomaga na różne dolegliwości…
Nieopodal „źródlanego budynku” znajduje się park zdrowotny, tu z przerażeniem odkryłem, że mój stary aparat zenit nie nawija filmu a więc wszystkie uprzednio zrobione zdjęcia przepadły. Miałem zamiar go cisnąć o asfalt ale Demi powstrzymał moją agresję. Park prócz drewnianych domków nie ma żadnych specjalnych atrakcji, jest jednak w nim specyficzny „chyba leczniczy” klimat.
Po parkowych przechadzkach, zahaczyliśmy jeszcze o bazar z różnościami, kupiłem tu kufel i drewniane ikonki. Międzyczasie się rozpadało, lecz burza na całe szczęście nie trwała długo. Potem udaliśmy się na dworzec kolejowy, budynek wygląda jak sanatorium wypoczynkowe ( gmach jest ogromny ). We wnętrzu jest kilka kas zaś na ścianie wisi mapa z połączeniami nawet do Władywostoku. W kasie dowiedzieliśmy się, że nie ma już połączenia nawet do Drohobycza a kasjerka poleciła nam marszrutki (prywatne busy).
Do Strzałkowic tułaliśmy się 2,5 godziny mniej lub bardziej zatłoczonymi busami. Na szczęście do naszej bazy dotarliśmy jeszcze za dnia. W drodze przez wieś wstąpiłem do najładniejszego strzalkowickiego sklepu spożywczego gdzie zaopatrzyłem się w artykuły na kolację. Obowiązkowo musiałem też kupić Coca Colę 2l, która kosztowała zaledwie 4,30 hr ( 3, 30 zł ). Nasza gospodyni i tak nas uraczyła pyszną kolacją a jej syn zaproponował nam na następny dzień ciekawą trasę.
Następnego dnia ( a była to niedziela ) w trasę wyjechaliśmy dość późno bo o 12.00. Pogoda była nieco lepsza niż wcześniej a czasami nawet prześwitywało słońce. Celem niedzielnej wyprawy była wieś niedaleko Sambora o nazwie Łoniewice. Miejscowość ta jest o tyle ciekawa, że mieszkają tam sami Polacy, zaś dookoła jest „morze Ukraińców”. 


Tego dnia raczej się nam nie spieszyło i skupiliśmy się też na robieniu większej ilości fotek. Pierwszą ciekawą wsią na naszej drodze były Makowice. Znajduje się tu wielka cerkiew ( nie wiem pod jakim wezwaniem ) oraz zaraz obok mała cerkiewka pod wezwaniem św. Jerzego. Katolicy mają też tu swoją świątynię i to zaraz obok kompleksu cerkiewnego. Wieś ta jest wielowyznaniowa ponieważ i unici mają tu swój kościół ( i to większy niż te wcześniej wspomniane ). Po wyjechaniu ze wsi ja i Demi zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na „szerokich torach”, dokument tym bardziej cenny gdyż taki rozstaw szyn jest tylko w byłych krajach dawnego ZSRR. 


Dalsza przejażdżka prowadziła przez barwne wsie okolic Sambora. W tle towarzyszyły nam rozległe pastwiska na których pasły się leniwie krowy i konie. W końcu dojechaliśmy do Łoniewic, ludzie akurat szli szerokim szpalerem z kościoła. Ksiądz tej polskiej parafii jak tylko nas zobaczył, krzyknął, że pomyliły chyba nam się kierunki bo dziś wyruszyła rowerowa pielgrzymka do Niemiec na dni młodzieży. My po tym stwierdzeniu duchownego powiedzieliśmy, iż naszym celem są Łoniewice.
Obok kościoła znajduje się kilka figur przedstawiających scenę objawienia się Matki Boskiej dzieciom z Lurt oraz nieco dalej zarośnięty cmentarz polski ( ponoć w 2006 roku ksiądz ma się zabrać za restaurację tego miejsca ). Po pogawędce z księdzem ruszyliśmy do centrum wsi, właściwie to nie ma tam jakiegoś placu głównego tylko jedna prosta droga. Mniej więcej na jej początku porozmawialiśmy sobie z większą grupką naszych rodaków. O czym? Ot tak o życiu, o problemach, o tym skąd jesteśmy itd.
Do Strzałkowic wracaliśmy drogą okrężną, wjeżdżając ponownie „w morze Ukraińców”. Minęliśmy wieś „wielkich domów”, jak potem dowiedział się Demi Ukraińcy budowali takie na początku lat 90, licząc na dewaluacje kredytów zaciągniętych pod budowę domów. Jednym się to udało innym nie. Pechowcy posiadają dziś tylko gołe ściany bez dalszych wykończeń. Około 19 dojechaliśmy do Samboru a nieco później do Strzałkowic. Wycieczka po wyżej wspomnianych wsiach wyniosła nas razem 78 km.
W poniedziałek trzeba było wcześnie rano wstać aby myśleć o wyprawie do Lwowa. Kiedy Mirczeva zrobiła nam pobudkę było jeszcze ciemno ( ok. 6.20 ). Nie lubię wcześnie wstawać toteż przyszło mi to szczególnie ciężko. W „cierpieniu” umyłem się i spakowałem sakwę na rower. Koło 7. 00 byliśmy na stacji kolejowej w Strzałkowicach, elektriczka ( pociąg ) zajechała w parę chwil później. Po wpakowaniu sprzętu do wagonu rozsiedliśmy się wygodnie. Niestety skład jechał tylko do Samboru, w mieście tym trzeba się było przesiąść i jechać upchanym ludźmi pociągiem. Pociągi na Ukrainie są strasznie wolne. Z Strzałkowic do Lwowa jest 85 kilometrów. Aby pokonać tą trasę pociąg potrzebuje aż 2 godziny i 30 minut. Przejazd Ukraińską elektriczką jest jednak ciekawym przeżyciem, można tu kogoś ciekawego poznać i przegadać z nim całą drogę czy coś kupić ( od przechadzających się po wagonach babuszek ).
Około godziny 10. 00 stanęliśmy na dworcu miejskim we Lwowie. O mieście tym nasłuchałem się wiele i na początku myślałem, że metropolia ta jest przereklamowana. Na szczęście pomyliłem się.
Rowerową wędrówkę zaczęliśmy od wyżej wspomnianej stacji. Z tego miejsca przemieściliśmy się na główny dworzec lwowski. Budynek kolejowy został niedawno odnowiony i prezentuje się znakomicie. Wyglądem przypomina trochę barokowy kościół. Tytułem uzupełnienia należy mi wspomnieć, iż monument ten zaprojektował w 1904 roku Polak Władysław Sadłowski. Po obejrzeniu holu udaliśmy się do centrum miasta. Jak zwykle pogoda nas nie rozpieszczała, padało i było zimno. Do naszych zmartwień doszedł jeszcze lwowski bruk po którym rowerem nie szło jechać, należało się więc przerzucić na chodniki. Wypadało przy tym zręcznie manewrować kierownicą aby nie wpaść na jakiegoś przechodnia. We Lwowie nie ma niskich burtników, toteż na wszystkich skrzyżowaniach chodnika z drogą wypadało się zatrzymać, sprowadzić rower na jezdnię i potem ponownie ruszyć dalszą częścią chodnika.
Kierowaliśmy się w stronę rynku po drodze mijając brązowy neogotycki kościół św. Elżbiety i malowniczą studnię z lwami oraz dawne seminarium greckokatolickie. Opady deszczu nabierały na intensywności. Schroniliśmy się więc pod arkadami niedaleko pałacu Potockich. Mirczeva skupiła się na fotkach a my z Demim pokornie czekaliśmy aż przestanie padać. Wspomniana rezydencja była niczego sobie lecz wejść na jej teren nie można było, gdyż jak się dowiedziałem później, zatrzymują się tu znani dygnitarze.
Pomimo półgodzinnego postoju pod arkadami deszcz nie przestawał padać. Zdecydowaliśmy się zwiedzać miasto w deszczu- jakiś urok to też ma. Po minięciu skweru Szewczenki znaleźliśmy się na lwowskim rynku. Całkiem miłe to miejsce, w centrum placu znajduje się ratusz, oczywiście z lwami przed wejściem zaś w narożnikach posągi greckich dam. Nieco obok, wyżej wspomnianego miejsca, można podziwiać zielono- kopulasty sobór Uspieński, przed którym było kilku żebrzących. Atrakcyjna okazała się też dzielnica ormiańska. Mirczeva zrobiła tu kilka fajnych zdjęć. Mnie zainteresowała katedra ormiańska, prawdopodobnie najstarsza budowla w mieście.
Bezpośrednio z końca ul. Ormiańskiej trafiliśmy na plac przed klasztorem dominikanów. Tu też urzędują żebracy. Tego deszczowego dnia była tylko jedna kobieta. Prosiła mnie abym ofiarował jej 10 kopiejek, ja wyciągnąłem hrywnę i dałem. Lwowscy żebracy są uzdolnieni i byle kto nie stoi w centrum. Tak było i w moim przypadku. Kobieta za pieniążki zaśpiewała mi piękną arię- tak jak w operze- poważnie!
W pobliżu pomnika Mickiewicza Mirczevę dopadły nerwy, chyba z powodu okropnej aury. Wyładowała się więc na moim koledze. Utknęliśmy więc bez słowa na pasażu koło jakiejś galerii. Towarzysze mojej podróży mieli wtedy naprawdę morowe miny.
Wobec takiego obrotu sprawy Demi zaproponował znalezienie jakiegoś lokalu gastronomicznego i przeczekanie deszczu. Taki znaleźliśmy niedaleko ulicy Kopernika. Skuliśmy rowery o metalową poręcz i zeszliśmy po schodkach. Wszyscy byliśmy przemoczeni tak więc przydał nam się odpoczynek w tym miejscu. Każdy coś zamówił a obsługiwała nas miła, ładna dziewczyna której zostawiliśmy spory napiwek.
Po blisko 1, 5 godzinnym pobycie w opisanej restauracji Mirczevej poprawił się znacznie humor, mogliśmy więc ruszyć na dalszy podbój Lwowa. Skierowaliśmy się ponownie do centrum a potem na plac Iwana Fiodorowa- pierwszego drukarza na tych ziemiach. Tu stoi jego 3 metrowy monument a w pogodne dni księgarze sprzedają liczne publikacje. 


Nieco na skos od skweru I. Fiodorowa, znajduje się prochownia. W budynku tym obecnie nic się nie mieści. Mieszka tu tylko 2 ubogich mężczyzn z których jeden to pan Władek. Mężczyzna ten urodził się w pobliżu Gorlic w 1943 roku. Otwarcie przyznaje, że jest Łemkiem. Narodowość ta wskutek nieszczęsnej Akcji Wisła musiała opuścić tereny Rzeczypospolitej i przenieść się do ZSRR. Rodzice pana Władka wybrali Lwów. Kapitalistyczne przemiany na Ukrainie, choroba nóg oraz alkohol pchnęły go w „ramiona biedy”. Budynek dawnej prochowni jest obecnie dla niego domem. Demiemu chwalił się, że w jego życiu są i jaśniejsze punkty. Otóż podczas wizyty prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego we Lwowie, zamienił z dostojnikiem tym parę słów i ponoć wypił z nim kieliszeczka wódki. 


Przed prochownią „leżą” 2 majestatycznie lwy. Żaden z nich jednak nie gryzie, gdyż są z kamienia i można przy nich zrobić sobie zdjęcie. Z prochowni skierowaliśmy się do arsenału. Został zbudowany w 1556 roku w miejscu bardzo nieprzystępnym. Wróg, który ukazał się przed ścianą arsenału, skazany był na śmierć, dlatego że trafiał pod niszczący ogień krzyżowy ze strzelnic. Dziś znajduje się tu jedyne w Europie Wschodniej muzeum broni. 


Z pod arsenału przemieściliśmy się na wzgórze zamkowe. Stał tam kiedyś zamek, niestety na polecenie władz austriackich prawie doszczętnie rozebrany. Nieco wyżej znajduje się kopiec Unii Lubelskiej usypany w latach 1869- 1900. Wskrabaliśmy się i tam lecz z ładnych widoków były nici z uwagi na deszczową i mglistą aurę.
Demi i Mirczeva byli już zmęczeni ciągle padającym deszczem a mnie denerwowała jazda po lwowskim bruku. Zrezygnowaliśmy więc z obejrzenia w tym dniu cmentarza na Łyczakowie i udaliśmy się na dworzec miejski w celu powrotu do Strzałkowic.
Następnego dnia pożegnaliśmy naszych miłych gospodarzy i udaliśmy się z pełnym ekwipunkiem do Lwowa. Na stacji w Samborze okazało się, że pociąg docelowy jedzie dopiero za 4 godziny. Pod dworcem kolejowym w tym mieście znajduje się pętla dla busów. Demi podpytał się jednego z kierowców czy zabrałby też rowery. Ten za dodatkową opłatą zgodził się ( razem 49 hrywien za 3 osoby i 3 rowery ). Podróż trwała niecałe 2 godziny, wysiedliśmy na placu przed dworcem głównym.
Mirczeva zagadała jakiegoś chłopaka o noclegi we Lwowie, ja zaś tłumaczyłem pewnemu zainteresowanemu przechodniowi zasadę działania licznika rowerowego. Do naszej grupki doszedł także chłopak w garniturze ( najprawdopodobniej z biura informacji) który też wyjaśnił nam pewne szczegóły odnośnie dojazdu na cmentarz łyczakowicki.
Pogoda tego dnia była wreszcie słoneczna, toteż zwiedzanie miasta było sympatyczniejsze. Skierowaliśmy się prosto na wyżej wspomniany cmentarz. W drodze do tej dużej nekropolii, Mirczevej po raz 2 na tych wakacjach przebiło się koło. Z trudem dojechała jednak na Łyczaków. Tam zostawiliśmy rowery pod czujnym okiem strażnika i udaliśmy się zwiedzać cmentarz.
Miejsce to jest na swój sposób magiczne. Leżą tu obok siebie Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Rosjanie i Żydzi tworzący dawniej zlepek mieszkańców Lwowa. Wrażenie robią wielkie grobowce, możnych rodów z których najstarsze mają 350 lat. Nieco z tył za starą częścią cmentarza znajduje się cmentarz Orląt Lwowskich- czyli młodych ludzi walczących w latach 1918- 1920 o niepodległość Polski. Wszystkie groby tam są takie same, zaś średnia wieku poległych wynosi około 20 lat.
Do cmentarza Orląt przylega plac z ogromnym posągiem świętego Michała ( patrona Ukrainy ) oraz taras z tablicami poległych w latach 1918- 1919 Ukraińców walczących o powstanie nowej ojczyzny, przeciwko Polakom. Wtedy byli wrogami, teraz Orlęta i żołnierze ZURL leżą obok siebie. Kto miał prawo do tych terenów? Myślę, że obie strony. 


Po zwiedzeniu cmentarza, człowiek o tysiącu umiejętności ( Demi ) zabrał się na placu przycmentarnym za lepienie dętki Mirczevej. Strażnik pilnujący wejścia do nekropolii zaoferował swą pomoc. Jednak Demi udowodnił po raz kolejny, że z sprawami technicznymi jest na TY!
Przyszła pora na znalezienie sobie noclegu. To zadanie nie okazało się łatwe. W przyuniwersyteckim akademiku nie mogliśmy znaleźć dyrektorki a prywatnych kwater nie udało się odszukać. Zapadał pomału zmrok i sytuacja robiła się nieciekawa. W końcu pewien pomocny Lwowianin skierował nas do Hotelu „Lwów”. Nie bez kłopotu odszukaliśmy go. Zewnętrznie przypomina blok w środku jest jednak przytulny. Cena od głowy w pokoju 3 osobowym wynosiła 35 hr. ( 23 zł ).
Po zostawieniu rowerów w kantorku udaliśmy się do naszej trójki. Wrażenia estetyczne odnośnie lokum były dobre. Tego dnia zjedliśmy jeszcze sutą kolację i położyliśmy się spać. 


Następnego dnia Mirczeva i Demi wstali wcześniej aby obejrzeć jeszcze okolice opery, ja zaś pospałem sobie do 10.00. Kiedy wrócili, zaczęliśmy się pakować, gdyż był to nasz dzień pożegnalny z Ukrainą. Po zapakowaniu sakw na rowery podążyliśmy na dworzec główny we Lwowie. W pośpiechu kolega kupił 3 bilety do Rawy Ruskiej i załadowaliśmy się na niezbyt przepełniony pociąg. Ten zaś około 13.30 ruszył ku wspomnianej miejscowości. Pogoda była b. ładna szkoda więc było opuszczać Ukrainę, jednakże chcieliśmy zobaczyć jeszcze parę miejsc w Polsce.
W pociągu „urzędowała” pewna kobieta sprzedająca pasażerom lody, które były bardzo tanie ( 0, 80 hr. za sztukę ). Skusiłem się, nawet na dwa. Znudzony konduktor po sprawdzeniu biletów położył się na siedzeniu i spał aż do stacji docelowej. Po prostu sielska atmosfera…
Około 15.30 zgrzytający skład dojechał wreszcie do Rawy, tam okazało się, że do Polski nie ma żadnego pociągu. Wypadało więc dojechać do granicy rowerami. Każdy z nas miał jeszcze po parę hrywien w portfelu. Udałem się do sklepiku spożywczego z zamiarem kupienia wódki, ciastek i dużej 2 litrowej Coca Coli. Demi i Mirczeva zrobili potem to samo. 


W Rawie Ruskiej nie ma nic ciekawego. Są tu tylko kantory i sklepiki. Po krótkim pikniku w Rawskim parku ruszyliśmy w kierunku granicy. Tam była długa kolejka samochodów. Niemiły ukraiński celnik sprawdził nam dokumenty, zadawając jednocześnie kilka pytań odnośnie autentyczności naszych paszportów. Po stronie polskiej było już mniej formalności. Drogą numer 17 przejechaliśmy całe Hrebenne, po czym obraliśmy kurs na Radruż.
Misja ta okazała się trudna do wykonania. W Hrebennym droga zbaczała do Siedlisk, zaś dalej gruntówka prowadziła przez las. Na dodatek znów się rozpadało! Wbrew opiniom miejscowych odcinek do Werchraty miał więcej niż 3 km. Leśna ścieżyna się więc nam dłużyła i dłużyła. We wioseczce Prusie podpytałem jednego pijanego rowerzystę jak jechać dalej. Ten oznajmił mi, że nas poprowadzi. Opisywany mężczyzna chciał się popisać „iż też potrafi pedałować” i gnał przed siebie na oślep. My musieliśmy za nim zdążyć! We Werchracie wskazał nam jednak szkołę w której było schronisko. Sam też opadł z sił bo w tutejszym sklepiku spożywczym zaliczył kolejne piwko!
Całej naszej ekipie nie chciało się już jechać a zwiedzenie Radruża odłożyliśmy sobie na następny dzień. „Nasz człowiek 1000 umiejętności” zagadał żonę kierownika schroniska i dowiedział się, że cena jest bardzo przystępna, 7 zł za noc! Spaliśmy w klasie matematycznej na 1 piętrze, Demi jako umysł ścisły mógł mieć więc, matematyczno- fizyczne sny. W schronisku przez 2 dni naszego pobytu, byliśmy sami, warunki super- gorąco polecam!
Werchrata to malowniczo położona wieś w dolinie rzeki Raty. Potężna kopuła kościoła i jego białe ściany dominują nad zabudowaniami. Pierwotnie była to cerkiew greckokatolicka z 1910 roku. We wsi są także 2 sklepiki spożywcze i zapomniana stacyjka PKP. Nasze komórki nie miały tu zasięgu ze względu na okoliczne wzgórza.
Dnia następnego na szlak wyjechaliśmy koło 12.00. W związku z faktem, że był to mój ostatni dzień na wakacjach z Mirczevą i Demim, skierowałem się wcześniej na stację PKP w celu sprawdzenia połączeń kolejowych.
Nasza droga do Radruża wiodła przez Dziewięcierz. Była to kiedyś spora licząca ponad 2 tys. mieszk. wieś. Wydarzenia powojenne, walki z UPA i akcja „Wisła” spowodowały jej wyludnienie, a dawne pola i pastwiska zarósł las.
Na rozległym dziewięcierskim cmentarzu zachowało się wiele zabytkowych nagrobków, wśród których wyróżnia się czarny grobowiec proboszcza miejscowej parafii zmarłego w 1875 roku. 


Od południa do cmentarza przylegają pozostałości dawnej cerkwi. Powstała ona w 1838 roku, a w 1951 została rozebrana. Do dziś przetrwały jedynie fundamenty, piwnica pod prezbiterium, krzyż misyjny i otaczający niegdyś cerkiew kamienny mur z 2 bramami. Wszystko skrzętnie obejrzeliśmy i obfotografowaliśmy.
Na dłużej zatrzymaliśmy się też w Horyńcu Zdrój. Miejscowość ta jest niedużym miasteczkiem popularnym wśród kuracjuszy. My zdecydowaliśmy się podjeść sobie trochę w „Gościńcu pod lasem” i zwiedzić centrum. Miasteczko prócz paru uzdrowisk nie posiada wielu atrakcji lecz jest czyste i zadbane.
Z Horyńca skierowaliśmy się do Radruża. Osada ta znana jest z cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewii. Świątynia należy do najcenniejszych zabytków architektury drewnianej w Polsce. Powstała w końcu XVI wieku z fundacji szlachcica Jana Płazy. Obok cerkwi stoi dzwonnica, z wydatnymi okienkami nadającymi im charakter obronny. Całość otoczona jest murem pokrytym gontem. Cerkiew była czynna jeszcze w pierwszych latach powojennych. Po opuszczeniu Radruża przez większość greckokatolickich mieszkańców wsi wyposażenie przeniesiono do muzeum w Łańcucie. Wewnątrz zachowało się tylko kilka elementów dawnego wyposażenia i datowane na 1648 rok polichromie. Niedaleko od świątyni biegnie też granica polsko- ukraińska.
Miejscem tym zajmuje się dziś pewne małżeństwo, które udostępnia turystom obiekt do zwiedzania. Tu też Demi próbował naprawić mi przedni hamulec i… skończyło się na urwaniu przez niego linki. Taki to jest mój kolega, czasem coś naprawi, a czasem coś popsuje.
Po zwiedzeniu cerkwi w Radrużu skierowaliśmy się do Nowego i Starego Brusina. Wsie te były kiedyś ważnym ośrodkiem kamieniarskim lecz Stare Brusino podzieliło los wielu wsi we wschodniej Polsce, które po wojnie znikły z powierzchni ziemi. My wpierw zwiedziliśmy strasznie zaniedbaną cerkiew w Nowym Brusinie a potem cmentarz ukryty w lesie na miejscu Starego Brusina. Nekropolia ta jest miejscem spoczynku ludzi, którzy zmarli około 100 lat temu. Miejsce to powoduje w osobach przebywających tu pewną refleksję i zadumę. 


Dalsza nasza wędrówka wiodła przez lasy Południoworoztoczańskiego Parku Krajobrazowego. Trochę pobłądziliśmy ale szczęśliwie koło godziny 19. 00 wróciliśmy do naszego schroniska we Werchracie. Na kolację zrobiliśmy sobie makaron w sosie pomidorowym- był pyszny.
Następnego dnia Mirczeva i Demi ruszyli w kierunku Zamościa i Lublina. Wcześniej, bo o 2.30 rano spakowałem się i ruszyłem na stacyjkę we Werchracie w celu udania się do Nowogardu. Dlaczego opuszczałem ekipę? Nie miałem już wiele kasy, no i obietnica złożona ojcu, że pomogę mu w pracy którą akurat realizował na Pomorzu Zachodnim. O 4. 25 załadowałem rower z ciężkim bagażem na pociąg pośpieszny i udałem się w 19 godzinną podróż na drugi koniec Polski. Lecz to już inna warta opisania historia… 

Autor- Seb 13.04.2006 r. 

   

     

               

            

         

   

    

   

 

 


Dziś moją stronę odwiedziło: 21 odwiedzający
 
Kujawsko-Pomorskie
 
free counters
Free counters Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja