Darmowy licznik odwiedzin
licznik odwiedzin

 
Strona startowa
=> Albania 2013
=> Beskid Żywiecki
=> Bieszczady 1996
=> Bilety Rumunia i Ukraina 2010
=> Borne Sulinowo
=> Bułgaria 2000 cz.1
=> Bułgaria cz.2
=> Bułgaria,Słowacja 2000 cz.3
=> Czechy 2003
=> Grecja 2018
=> Irlandia 2008
=> Jasło 2009
=> Karkonosze 1995
=> Mołdawia 2011
=> Londyn 2007
=> Słowacja 1998
=> Słowacja+Węgry 1999
=> Słowacja 1999/2000 r.
=> Słowacja 2008
=> Ukraina 2005
=> Ukraina 2009
=> Rumunia 2010
=> Rumunia 2011
=> Palestyna 2015
=> Serbia 2012
=> Czarnogóra 2012
=> Kosowo 2013
=> Macedonia 2013
=> Gruzja 2014
=> Armenia 2014
=> Izrael 2015
=> Portugalia 2016
=> Czechy 2017
=> Cypr 2017
=> Morawy 2018
=> Malta 2019
=> Grecja 2019
Wycieczki bliskie
Kontakt
Księga gości
Licznik
Wakacyjne ankiety
 

Bułgaria 2000 cz.1

Bułgaria 2000 r.
część 1 (podróż do Bułgarii)

Dwadzieścia jeden dni spędzonych w podróży...


-Wstęp-

Mimo, że od powrotu z tamtej wyprawy minęło już dobrych parę lat a uczestnicy jej są już nieco innymi ludźmi to jednak do tej pory żadna późniejsza wyprawa skalą i rozmachem nie przyćmiła tamtego wyjazdu.
Jakby kto się zapytał- "Kiedy pojawił się pomysł wyjazdu?"
To odpowiem, że w lipcu 1998 roku. Wyszedł on z ust Mircze, kiedy to jadąc słowacką elektriczką, spojrzała przez okno i widząc nazwę stacji Velky  Slavkov rzekła:"Może za rok do Bułgarii"? Zabrzmiało to fantastycznie, ale kupiłem to!
Niestety nie pisane bylo mi wybrać się tam latem 1999 roku. Czterdzieści siedem dni przed wyjazdem z pomysłu wycofał się Tomek a cztery dni przed eskapadą moja dziewczyna Asik. Rzekła mi, że się boi- miała prawo...Jeden chłopak i dwie dziewczyny ruszyliby na podbój niebezpiecznych Bałkan, no cóż...
W zaistniałej sytuacji wypadało zmienić plany i dołączyć do przebywających na Słowacji ekipy Sytnerów ( Henio, Megi, Angie 74 ). Tam też fajnie było, zwiedziliśmy ładny kawał wschodniej Słowacji a potem tylko ja z Asik okolice Miszkolca ( Węgry ).
Po powrocie z wakacji 99, Henio S zaczerpnął języka u jakiś znajomych, którzy zareklamowali mu Bułgarię. Nakręcony tymi opowieściami rzekł:
"Ja bardzo muszę tam pojechać". Ku tej idei pchnęła go też deszczowa letnia aura występująca na naszej szerokości geograficznej. Kupił więc przewodnik a w mej osobie znalazł żarliwego poplecznika tego pomysłu.
Potem długo~ długo nie działo się nic, prócz faktu, iż do wyjazdu zachęcałem moją dziewczynę Asik.
W dniu 23 lipca 2000 roku w mieszkaniu państwa Sytnerów odbyło się burzliwe zebranie dotyczące eskapady. W trakcie rozmowy ustaliliśmy, przebieg trasy dojazdu, miejsca jakie chcemy odwiedzić, kwestie wymiany waluty, zapakunku bagaży, ochrony przed słońcem itp. Przez ostatnie 4 dni chodziłem naładowany energią aż wreszcie nastąpiła godzina zero.



            
Fot.1 Ustalanie trasy przejazdu


                   Dzień 1    28.07.2000r Piątek

Z Mircze spotkałem się na dworcu PKP w mojej miejscowości. Pamiętam, że był ładny słoneczny dzień lecz moja koleżanka nie miała pogodnej miny. Dlaczego? Do dziś nie wiem? Po zakupieniu biletu ( do Muszyny ) udałem się na peron 2, gdzie o 15.39 podjechał zielony zdezelowany skład kolejowy.
Po 20 minutowej podróży znaleźliśmy się na kultowym ( dla mnie oczywiście ) dworcu w Inowrocławiu, gdzie spotkaliśmy Henia i Megi. Tryskali energią :-)
O 16.40 zapakowaliśmy się do pociągu elektrycznego zmierzajacego do Torunia. Tam o 18.15 nadjechał "pośpiech do Krynicy ( przez Muszynę ) w którym Asik trzymała dla nas miejsca. Pogoda w nocy bardzo się zepsuła i zaczęło intensywnie padać.

              Dzień 2    29.07.2000r  Sobota

Kiedy nadszedł ranek, pociąg zatrzymał się w Nowym Sączu. Pomyslałem wtedy, że do granicznej Muszyny już blisko. Pomyliłem się jednak. Nasz "pośpiech" wlukł się niemiłosiernie wzdłuż rzeki Poprad, pogrążonej w strugach deszczu. Gdzieniegdzie widziałem słupki z napisem "Granica państwa". Poczułem dreszcz emocji ale pomyślałem "Hej przygodo"


 
Fot.2 Rzeka Poprad ( tu akurat w słońcu ).
W Muszynie trochę czekaliśmy za pociągiem "widmo" tj. lokomotywą + wagonem zmierzającym do słowackiego Plavecia. W składzie konduktor po przejrzeniu naszych biletów stwierdził, że lepiej pieniądze te przeznaczyć na słowackie piwo! "I jak tu ma mieć dobrą kondycję finansową nasze PKP"-pomyślałem. 
W Plaveciu stał już pociąg do Lipan. W strugach deszczu pokonaliśmy odcinek od budynku stacyjnego do peronu i usadowiliśmy się wygodnie w wagonie. "Vlak" czyli pociąg nie jechał jednak daleko bo już po 23 kilometrach swojej trasy kończył kurs.


Fot.3 Słowacki bilet kolejowy na trasie Plaveć - Lipany.
W Lipanach okazało się, że z połączeniem kolejowym do Koszyc jest słabo, jednakże zaradna Megi w porę wypatrzyła odjeżdzający tam autobus i zatrzymała go.
Maszyna ta w trakcie przejazdu sprawnie radziła sobie z licznymi wzniesieniami Słowacji wschodniej. Po jakimś czasie dowiedziałem się, iż był to węgierski ikarus. 
Na dworcu w Koszycach Henio dokładnie obejrzał ten wóz ( zainteresowanie związanie z jego obecną profesją ) i pokiwał głową znacząco.
Niestety nie było czasu na zwiedzanie Koszyc, po wymianie części pieniędzy na węgierskie forinty udaliśmy się na stanowisko 31, skąd jechał autobus do Sieni. Znałem to miejsce z poprzednich wakacji. Wioska ta położona jest na granicy słowacko - węgierskiej. Tu spotkaliśmy polaków, którzy również jechali samochodem do Bułgarii. Oni planowali być tam tego samego dnia wieczorem. A my...?
Po sprawdzeniu paszportów znaleźliśmy się we węgierskiej wiosce Tornyosnemeti. Z doświadczenia wiedziałem, że na stację kolejową do pobliskiego Hidasnemeti jeździł autobus. Niestety tego dnia nic nie przyjechało.
Nie czekaliśmy jednak długo, gdyż została podjęta decyzja udania się tam pieszo. Do Hidasnemeti nie było zresztą daleko, bo tylko 2,5 km.
Podczas wędrówki miałem czas na nieco bliższe przyjrzenie się okolicy. Na wzgórzach rosło mnóstwo słoneczników a w tle widać było błękitne rysy słowackich gór, no i te tory wiodące w ich kierunku...Jednak nie w tą stronę zmierzaliśmy.
Po minięciu kościółka i cmentarza, przypominającego dokąd   kroczy każdy człowiek, dotarliśmy do błotnistej drogi, która wiodła na stację okazał się to świetny skrót. Sam Henio pytał się Wegrów czy to dobra droga.
W trakcie przemarszu spotkalismy 2 miejscowych cyganów, którzy spytali skąd jesteśmy? Ja odparłem
"Lendzielorszag"- znaczy Polska. Nie odpowiedzieli nic a jeden z nich z dezaprobatą spuścił kciuk do dołu. Dlaczego? Nie wiem! Cyganie są dziwni. Przekonałem się o tym już rok wcześniej.
Chwilę wcześniej zaczęło padać. Trzeci raz w ciągu 2 dni, ten deszcz chyba gnał za nami!!! My na południe Europy i on też!
Na prawie pustą stację podstawił się pociąg relacji Hidasnemeti - Miszkolc. Był on prawie tak samo zdezelowany jak nasze polskie... widać Polak, Węgier 2 bratanki...i od szabli, kolei i szklanki:-)!

Bilet na pociąg osobowy Hidasnemeti - Miszkolc.
Jednakże w przedziałach były pozawieszane zdjęcia przedstawiające Budapeszt. Około godziny 15.00 ruszyliśmy w dalszą drogę, a z czasem pusty pociąg zaczął wypełniać się pasażerami. Po około godzinie podróży przyszedł do nas konduktor i sprawdził bilety. Zobaczył, że ma do czynienia z "bratankami z północy". Łamaną polszczyzną oznajmił nam: "Polacy macie problem. W Encs przesiadamy się na autobus". I rzeczywiście na małej stacyjce w Encs czekały 2 autobusy, które po brzegi wypełnili podróżni. Mieliśmy mały problem z zapakunkiem bagażu ale się udało!
Po kolejnej godzinie w końcu dojechaliśmy do Miszkolca. Ludzie "wysypali się" na miasto a my udalismy się na dworzec kolejowy. Miłym akcentem tego etapu podróży był fakt ,iż powyżej wspomniany konduktor, ustawiwszy się przy drzwiach podawał rękę wszystkim kobietom wysiadającym z autobusu. Przypominało mi to wzorce zachowania z minionej epoki, na wzór rewizorów XIX wiecznej kolei warszawsko- wiedeńskiej.
Miszkolc to duże miasto w północnych węgrzech, którego niektóre zakamarki znałem już z wcześniejszej wyprawy. Tym razem nie było czasu na zwiedzanie miasta. Jak wspomniałem wyżej udaliśmy się na tutejszy dworzec kolejowy. Niestety nic "normalnego" nie jechało do Debreczyna, prócz samych ekspresów. Władowaliśmy się do wyjeżdżającego o 18.00. 


Fot.4-Wielokrotnie kontrolowanny bilet przez Węgry.


W środku i na zewnątrz był bardzo zadbany, toteż od razu "skapneliśmy się", że nie mamy na przejazd odpowiednich biletów. Po pół godzinie jazdy przyszła do nas pani konduktor i po sprawdzeniu biletów oznajmiła, iż należy wnieść dodatkową opłatę.
 Była ona dość wysoka, więc padło stwierdzenie, że nie mamy tylu pieniędzy. Konduktorka po konsultacji ze swoim kolegą doszła do wniosku, iż powinniśmy wysiąść na najbliższej stacji. Okazał się nią Szerencs. Suma sumarum i tak cieszyłem się, że konduktorzy okazali się na tyle wyrozumiali i nas wysadzili bez pobierania żadnej kasy.
Stacyjka w wspomnianej miejscowości była tuż po remoncie, nowe elewacje i druciane żółte krzesełka cieszyły  oko. Dziewczyny od razu podjęły decyzję o wycieczce na miasto. Ja i Henio zdecydowalismy, że powylegujemy się na krzesełkach. Nie minęło 30 minut a na jednym z peronów pojawiła się zielona lokomotywa z 3 wagonami. "Idę spytać dokąd"- powiedziałem do Henia i poszedłem. Jako, że w 2000 roku nie znałem wielu słów po angielsku wyciągnąłem bilet i spytałem konduktora "Ticket Ok?". A on odparł "bene"- znaczy dobry.
Z daleka kiwnąłem Heniowi, iż możemy kontynować podróż, a on energicznie zaczął rozglądać się za naszymi paniami.
Aby zyskać na czasie wnieśliśmy plecaki na peron. Kilka minut przed odjazdem zobaczyłem biegnącą Megi, która jakby podświadomie wyczuła sytuację. Za nią biegły Mircze i Asik. Kiedy umiejscowilismy się na siedzieniach pociąg ruszył, a my w piątkę jechaliśmy dalej...
Skład kolejowy jechał powoli i sympatycznie bujał. Poczułem zmęczenie i zasnąłem, przez co straciłem poczucie czasu. Kiedy się obudziłem- a spali wtedy wszyscy- znów padało a pociąg kończył kurs. Byliśmy w mieście NYIRGHAZA, tam mieliśmy przesiadkę.
Na dworcu postanowiłem poszukać kantoru aby wymienić dolary na rumuńskie leje. No i był, ale zamknięty! Cóż po drodze mieliśmy jeszcze Debreczyn.
Megi i Mircze wykorzystały czas na dworcu na zakup owoców. Kiedy usadowiliśmy się w kolejnym pociągu ( tym razem do Debreczyna ) zaczął zapadać zmrok. Zdaliśmy sobie sprawę, że tego dnia rumuńskiej granicy nie osiągniemy. 
Kiedy wysiadłem na dworcu w Debreczynie było już ciemno a w gmachu panował półmrok. Na tablicach odjazdów, spostrzegłem, że masze kolejne połączenie do rumuńskiej Valea Jui Mihai jest dopiero o 5.21. W związku, iż mieliśmy aż 8 godzin postoju ( była dopiero 21.00 ) udaliśmy się na poczekalnię. Pomieszczenie było dość spore a wokół ścian rozłożone były ławki. Henio wyciągnął butlę z gazem i zabrał się do gotowania wody na herbatę a ja wyciągnąłem mojego ciężkiego zenita i pstryknąłem pierwszą na tych wakacjach fotkę. Całemu zdarzeniu przyglądali się bezdomni starsi panowie ( prawdopodobnie Cyganie ).
Fot.5 Wieczorna herbatka na poczekalni dworca kolejowego w Debreczynie.

Po posiłku przyszedł czas na sen. Nastąpił on szybko z racji dużego zmęczenia. 



       Dzień 3  30.07.2000r.   Niedziela

Około godziny 3.00 zaczęli ( mnie i Asik ) budzić jacyś mężczyźni. Po ocknięciu się stwierdziłem, że to węgierscy SOK-iści, którzy rządali okazania biletów.
Asik sięgnęła do kieszeni i dała jednemu z nich. Ten po przejrzeniu , stwierdził, iż były ważne do wczoraj i sugestywnie powiedział "wśit" co miało oznaczać "wara z poczekalni"! Aby było śmieszniej cyganie, którzy byli w pomieszczeniu zostali ( nie byli wogóle kontrolowani ) a my po nałożeniu plecaków, udaliśmy się poza gmach dworca.
Na zewnątrz było zimno, toteż dziewczyny opatuliły się śpiworami. My z Henrykiem chcieliśmy być "twardzi" więc zarzuciliśmy tylko kurtki.
Przed wejściem na dworzec spotkaliśmy "wyrzuconego" chłopaka z Polski, który akurat wracał z Bułgarii. Opowiadał co nas spotka w dalszej części podróży oraz o atrakcjach kraju do którego się udajemy. Napominał także, iż na dworcu w Bukareszcie nie ma co liczyć na pomoc czy informację bo "dworzysko" przypomina ul. Około godziny 4.30 weszliśmy z powrotem do gmachu. Wraz z Asik poszedłem do informacji kolejowej. Pani w okienku po przejrzeniu naszych biltów i stwierdzeniu braku możliwości dojazdu do granicy przedłużyła je jeszcze o jeden dzień.
Od okienka informacyjnego cała nasza ekipa udała się na peron z którego odjeżdżał pociąg osobowy do Satu Mare. Ruszył planowo o 5.21. Prawie, że równo z godziną wyjazdu zaczął wstawać nowy dzień.
Mimo, że do granicy było tylko 31 km, "nasz pociąg" jechał tam godzinę. W końcu dotarliśmy do małej stacyjki Nyirabrany. Tu nasze węgierskie bilety kończyły się i trzeba było kupić nowe na odcinek graniczny.
Obawiając się, że skład będzie stał tu krótko wyskoczylismy z niego kierując się do kasy. Miła pani kasjerka uspokoiła nas, że mamy jeszcze sporo czasu. I nie myliła się po zakupieniu biletów staliśmy jeszcze z 20 minut.
Było gdzieś sporo po 7.00 nim ruszyliśmy z miejsca. Do naszego wagonu wszedł rumuński konduktor i bezproblemowo sprawdził bilety. Tamtejsi kolejarze mają nieco podobne uniformy do naszych polskich. Jednak czapka różni się nieco, gdyż rumuńscy kolejarze noszą otok z czarnym daszkiem przepasany czerwoną wstążką. Po wyjściu konduktora z naszego wagonu zacząłem rozglądać się przez okno jak ta Rumunia wygląda? Przeciwnie do Polski ziemia leżała odłogiem, gdzieniegdzie "żółciły" się łany zborza. Lini kolejowej towarzyszyły drewniane stare słupy telefoniczne  które na swych widelcowych wierzchołkach miały porcelanowe uchwyty do drutów.
Około godziny 9.00 wjechaliśmy na stację Valea Jui Mihai. Tutaj w naszych planach było przesiąść się na pociąg jadący do Oradei. 
Valea Jui Mihai jest kolejowym przejściem granicznym toteż  do pociągu weszła grupa uzbrojonych celników. Ich kałasznikowy przerzucone przez ramię robiły wrażenie.
Po pokazaniu paszportów, odpowiedzeniu na pytania "co, jak i gdzie", jeden z nich zadał pytanie "demokracja czy tyrania". Henio odparł, -że demokracja. "To płacicie po 5 $ za invisita"- powiedział ten sam celnik. Po początkowym wzburzeniu, daliśmy kasę i wysiedliśmy z pociągu. Jak się potem dowiedziałem od przygodnych rumunów "invisita" jest warunkiem wjazdu do kraju a warunek ten narzucają turystom celnicy- naciągacze.
Valea Jui Mihai to "uśpiona" mieścina na pograniczu rumuńsko- węgierskim. Od razu wyhaczyli nas miejscowi i zaczęli się pytać skąd jesteśmy. Oczywiście padła odpowiedź "Polonia" na co pewien starszy pan zaczął się o naszym kraju ciepło wyrażać. Oczywiście nic z jego wywodu nie zrozumialem ale sporo można było wywnioskować z mimiki twarzy. Na stacji sporo pogadalem też sobie z dziewczyną, która mieszkala w Valei a pracowała na Węgrzech. Życie w Rumunii przedstawiła w czarnych kolorach-bieda, bezrobocie, korupcja...
Po około 15 minutach od wyjścia z pociągu zobaczyłem znowu żołnierzy ochrony pogranicza. Prowadzących 2 młodych chłopaków ( prawdopodobnie z Rosji- znanych nam z widzenia z pociągu do Valei ). Prawdopodobnie nie dali łapówki granicznej, więc narazili się na szykany.
Na następny pociąg jadący z Satu Mare ( poprzez Valea Jui Mihai ) do Oradei, wsiedliśmy mimo braku biletów. Długo do naszego przedziału nie zawitał konduktor więc mieliśmy czas na oglądanie przez okno krajobrazów i scen toczących się na kolorowych stacyjkach. Na jednej z nich pewien młody mężczyzna udowadniał swojej matce lub teściowej prawdomówność klęcząć i żegnając się w imię Chrystusa Jezusa.
Do naszego przedziału wstąpił też "żebrak" prosząc o jałmużnę. Niestety nie daliśmy mu, gdyż mieliśmy tylko marki i dolary.
Po dłuższej chwili od tego zdarzenia pojawiła się konduktorka prosząc o bilety. Henio odparł, że nie mamy, ktoś z nas dodał ,iż zapłacimy w dolarach. Konduktorkę wyraźnie zapchało, oznajmiła zaraz, że pójdzie skonsultować się z kierownikiem pociągu.
Nie minęło 5 minut a w przedziale zjawił się sam kierownik i zapytał co my kręcimy? Odparłem, iż nie mamy biletów  lecz chcemy zapłacić w dolarach i wręczyłem mu 5 $. On przyjął pieniądze i spytał czy jesteśmy studentami. Na odpowiedź twierdzącą wypisał druczek i odszedł uradowany. 
Dalsza podróż minęła nam spokojnie.
Około godziny 11.30 zajechaliśmy wreście na dworzec w Oradei. Gmach dworcowy przypominał nieco ten w Toruniu. Wewnątrz toczyło się życie: przy drzwiach mały cygan sprzedawał buty a nieco obok młody mężczyzna zajmował się kolportażem gazet. Wewnątrz holu znajdował się kantor w którym zmieniłem dla siebie oraz Asik 100 marek niemieckich. Pan wręczył mi gruby stos rumuńskich lei. Jak sobie później policzyłem 1 zł warta była wtedy 5200 lei. Coniektóre banknoty były bardzo ładne toteż jeden z nich prezentuję poniżej.

Fot.6 Rumuńskie 2000 lei.
Gdy już zaopatrzylismy się wszyscy w rumuńską walutę, cała nasza grupka udała się na małe zakupy. W sklepie mozna było dostać wszystko co się chciało ( nie było braków w zaopatrzeniu ) a ceny nie były aż takie niskie. Z zakupionymi produktami udaliśmy się z  powrotem na stację. Rozłożyliśmy się w poczekalni klasy II a Asik i Mircze poszły sprawdzić następne połączenie.
Kiedy wróciły dowiedzieliśmy się, że jest kilka "osobówek" w przeciągu następnych paru godzin oraz jeden pośpieszny po godzinie 20.00 jadący wprost do Bukaresztu.
We wspomnianej poczekalni poznaliśmy też naszych współtowarzyszy podróży Małgorzatę i Sebastiana z Wrocławia. On był już wtedy młodszym policjantem a ona studentką jakiejś z Wrocławskich uczelni.
Wspólnie ustaliliśmy, że dalszą podróż będziemy kontnuowali pociągiem pośpiesznym ( tym o 20.00 do Bukaresztu ).
Siedem godzin "odsiadki" na poczekalni zleciało jak z bicza strzelił. Około 19.00 można było dopiero kupić bilet na wspomniany przejazd, gdyż wcześniej kasjerzy odmawiali sprzedaży. Jedna ze sprzedawczyń biletów świetnie mówiła po angielsku, toteż nasza nowa toważyszka podróży Małgorzata mogła wydobyć od niej pewne ważne informacje apropo przejazdu.
Przed 20.00 ustawiliśmy się na peronie a z nami cala masa innych podróżnych. Zapowiadała się "tłoczna" podróż!  
Mimo, że na peronie czekało dużo ludzi udało nam się zająć miejsca siedzące. Jakże było duże nasze zdziwienie, kiedy okazało się ,iż inni pasażerowie mają prawo do naszego miejsca! Wystarczyło kupić tylko tanie miejscówki i można było siedzieć! No cóż- zapomnieliśmy o to zapytać.
Pociąg ruszył wolno i był długi i stary. Wątpię czy przez całą 12 godzinną podróż choć raz przekroczył prędkość 80 km/h. 


Bilet Orodea - Bukareszt - na pociąg pośpieszny.
Rumuni są bardzo ciekawi świata a my jako obcokrajowcy spowodowaliśmy ich zaciekawienie. Wtedy aż tak wielu Polaków nie docierało tam. Każdy z nas miał w podróży swego toważysza rozmowy. Do Asik i Mircze dołączył młody lekarz, który nazwał swój kraj Somalią Europy, zaś do mnie pewien pan z którym powspominałem wielkie czasy rumuńskiej historii.
Kiedy zaczęło się ściemniać wjechaliśmy do Transylwanii. Kraina to górzysta, lesista i przedewszystkim tajemnicza. Czasem można było odnieść wrażenie iż z zza najbliższej górki wyskoczy legendarny książę Drakula. Gdzieniegdzie znajdują się wioski cygańskie a dzieci romskie słysząc pociąg biegną go zobaczyć, w trakcie przejazdu przez jedną z osad pasażerowie rzucali małym Romom cukierki. Około północy zasnąłem.

Dzień 4 31.07.2000r. Poniedziałek

Była gdzieś godzina 4.00 gdy obudził mnie jakiś hałas. Był nim marsz przez wagony nowych pasażerów. Zatrzymaliśmy się w Braszowie. Miejscowość ta leży w sercu rumuńskich Karpat więc jest tak samo popularna jak nasze Zakopane. W pobliżu miasta znajdują się najwyższe szczyty tegoż pasma, toteż ruch turystyczny jest tu spory. Nasz pociąg wypełnił się do granic możliwości dlatego dalszą podróż kontynuowaliśmy na stojąco. 
Asik żaliła się jakiemuś chłopakowi wracającemu z gór, iż pociąg jedzie tak wolno! On jednak odparł w beztrosko w stylu "a co byś chciała aby to był Concord?".
Do Bukaresztu dojechaliśmy około godziny 8.00 następny transport był dopiero o 14.00! Nie kupiliśmy jednak biletów od razu. Po zastanowieniu się doszliśmy do wniosku, iż zakup biletu do bułgarsakiego Ruse będzie tańszy. Był to dobry pomysł ponieważ koszt za jeden bilet relacji Bukareszt- Ruse wyniósł nas ok. 25 zł. 
Korzystając z nadmiaru czasu do odjazdu udałem się z Asik "na miasto". Nie oddalaliśmy się zbytnio od dworca docierając na bazar warzywno-owocowy. Rzeczy były tu bardzo tanie więc zaopatrzyliśmy się w artykuły na dalszą drogę. W drodze powrotnej mineliśmy pomnik Michała Viteazula jednego z bohaterów dawnej Rumunii. Wstąpiłem też do sklepu z pamiątkami, kupując koszulki dla braci z napisem "Romania" (mają je do dziś:-). Kiedy znaleźliśmy się już w holu dworcowym daliśmy zmianę dla Megi, Mircze i Heniowi aby i oni poznali zakamarki rumuńskiej stolicy...
Kiedy wrócili, cała nasza grupka (+Gosia i Sebastian) udała się na peron na który wcześniej nie było wstępu (aby wejść na peron a potem do pociągu trzeba było co chwilę pokazywać bilet).
Nasz pociąg w końcu ruszył (muszę dodać, że był to skład relacji międzynarodowej Bukareszt- Sofia- Saloniki). Ostatnią rumuńską stacją na Dunaju jest Giurgiu. Tutaj zwróciłem uwagę na stada bezpańskich psów, które w poszukiwaniu jedzenia podbiegały do wagonow. Kontrola graniczna nie była straszna. Celnicy tylko niedbale sprawdzili "karteczki invisity" i poszli.
Ciekawym przeżyciem był przejazd przez "most przyjaźni" na Dunaju (2200 m. dł.). Wielki z 2 szlakami komunikacyjnymi (kolejowym i drogowym). Na przęsłach stali żołnierze w pełnym rynsztunku!
Po przejechaniu mostu w drzwiach pociągu pojawili się przemytnicy, którzy wyrzucali z wagonów wielkie kartony z butami (cena w Rumunii za buty była wtedy niższa niż w Bułgarii). Przemytnicy okazali się ciekawymi ludźmi a jeden z nich- Borys- odparł, że z czegoś w tej biednej Bułgarii trzeba żyć. Przerzut chyba się zbytnio nie udał gdyż w ślad za przechwytującymi "rumuński towar" pojawili się celnicy.
W Ruse konczyły nam się bilety na podróż, nikt z nas nie miał bułgarskiej waluty, toteż ja z Heniem zrobiliśmy szybką akcję. Sprintem wybiegliśmy z pociągu i do kas. Przy nich dostrzegli nas cinkciarze nieźle wladający j. polskim. Chcieli nas oszukać w wymianie ale byłem spostrzegawczy. Bilet na dalszą drogę kosztował tylko 10 Lewa ( od osoby~ok. 20 zł)
Wreszcie po 4 dniach jazdy mogliśmy podziwiać- jeszcze z okien Bułgarię. Co jakiś czas pojawiał się woźnica z zaprzągniętym do wozu osłem czy winnice których w tym kraju pełno. Około 18.00 rozpadało się (czyżby to ta sama burza, która ścigała nas od strony Polski?). Pioruny tak mocno waliły,że pociąg musiał się zatrzymać aby nie narazić się na trafienie błyskawicy...
Około godziny 19.00 pociąg zaczął jechać wzdłóż pasma gór Starego Plamena. Były one podobne do naszych Bieszczad ale nieco wysuszone. Mimo to było co podziwiać, wzniesienia pod wieczór mieniły się różnymi kolorami.
Już wieczorem( mogła to być godzina 22.00) nasz pociąg dotarł do Sofii. Tutaj postaliśmy tylko parę minut na peronie i podjechał nowy pociąg do Salonik. Jechało nim mało pasażerów więc cała nasza siudemka rozsiadła się w jednym przedziale. Pogadaliśmy jeszcze trochę i zasnęliśmy.

Dzień 5 01.08.2000r. wtorek

Mogła to być 1.30, kiedy pośpiesznie zaczęliśmy się pakować. Pociąg zbliżał się do Białojewgradu większego miasta u celu naszej podróży. Pośpiesznie pożegnaliśmy się z Gosią i Sebastianem jadącymi do Salonik i wysiedliśmy na cichej nieoświetlonej stacji. Po chwili pojawił się policjant z zapytaniem gdzie my jedziemy dalej? Ktoś z nas odparł, że do Rylskiego Monastyru. A on na to, iż autobus mamy dopiero rano i że jak chcemy to zamknie nas w budynku stacyjnym do rana a my się tam prześpimy. Na propozycję przystaliśmy i dokończyliśmy przerwany sen. Wspomniany policjant pobutkę zrobił nam około godziny 7.00.
Z samego rana ja, Mircze i Henio udaliśmy się do centrum miasta, tu kupiłem parę ciastek i namierzyliśmy położenie dworca autobusowego aby dalej udać się do Rylskiego Monastyru. Potem wróciliśmy po resztę ekipy i udaliśmy się na wspomniany dworzec autobusowy. Połączenie z Monastyrem było o 10.10. Autobus piął się mocno w górę i mijał interesujące wzniesienia porośnięte drzewami .W końcu dojechaliśmy do celu
. Naszym oczom ukazał się Rylski Monastyr.


Fot.7. Bilet autobusowy z Białojewgradu do Rylskiego Monastyru.


ciąg dalszy w 2 części pt "W Bułgarii"...

 


Dziś moją stronę odwiedziło: 1 odwiedzający
 
Kujawsko-Pomorskie
 
free counters
Free counters Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja